Rozmowa z Jolantą Krysowatą-Zielnicą, Wójt Gminy Wińsko.
– Dużo hałasu ostatnio na temat „powiatowych ruin” na terenie gminy Wińsko. A
ruiny gminne?
– Gminnych zgliszcz nie ma już żadnych. Są współwłasności w ruinie, w których mamy udziały i nad którymi pracujemy. Mamy sukcesy. Porażki też. Przynajmniej w ciągu 6 ostatnich lat, bo za ten okres mogę świadczyć.
– Na czym polega problem współwłasności? Skąd one się wzięły?
– Z historii „Ziem Odzyskanych”. Jak w „Samych Swoich” Kargule i Pawlaki z dobytkiem przemierzali drogę ze Wschodu na Zachód, zajmowali gospodarstwa, a potem Komisja Ministerstwa ds. Ziem Odzyskanych sporządzała i wręczała im Akty Nadania. Kto miał gospodarstwo na wschodzie, dostawał na zachodzie. Jeśli ktoś nie miał własności na wschodzie, trafiał na wspólnotę (pałace, folwarki itp.). Bywało, że także właściciele trafiali na współwłasności. Kaprysem Stalina zapędzano i naszych chłopów do „kołchozów”. Powstawały Spółdzielnie Produkcyjne (znacznie później PGR). Osobna własność wchodziła we współwłasność. To były eksperymenty nieudane. Polak lubi być na swoim. Pamiętajmy również, że przez ponad 20 lat po wojnie, a więc bardzo długo, panowała atmosfera nieufności i niepewności. Lęk, że Niemcy tu wrócą i przekonanie, że nasi „wrócą do domu” czyli za Bug. Warto wspomnieć, że pierwsze 3 nowe, zbudowane od fundamentów domy w gminie Wińsko, powstały po 1970 roku czyli ponad ćwierć wieku po wojnie.
Ponadto, wielu osadników to byli ludzie z Małopolski, Lubelszczyzny, Świętokrzyskiego, Podkarpacia, przesadzeni w tę ziemię w wyniku decyzji politycznych dopiero 2-4 lata po tych pierwszych „zza Buga”. Dla nich gospodarstw zostało już mało. Wielu dostało część majątku w folwarku, parę pokoi (często jeden na piętrze, dwa na parterze, a kuchnia wspólna), chlew, stodołę do spółki, parę hektarów ziemi.
Jeszcze inni osadnicy to uciekinierzy. AK-owcy, powstańcy warszawscy, opozycjoniści, partyzanci, którym łatwiej było spróbować żyć normalnie tu, niż np. w Warszawie. Na Ziemiach Odzyskanych chowali się przed własną historią. Oni nie byli gospodarzami, nie szukali domu, lecz mieszkania i pracy.
To oczywiście bardzo uproszczony obraz, najważniejsze, choć nie jedyne przyczyny „wspólnot”.
– Skąd fragmenty tych współwłasności w rękach gminy?
– Z komunalizacji. Z oddawania „na Skarb Państwa” za emeryturę za Gierka. Z waśni rodzinnych o spadek. Z darowizn, które przez lata właściciel mógł przekazać gminie, a ta nie mogła odmówić.
Ponadto, gdy powstawał samorząd w obecnej formie, gminy miały dostać w procesie komunalizacji tyle mienia państwowego, ile im trzeba, żeby móc funkcjonować, żeby był majątek własny. W naszej gminie ta komunalizacja przełomu ustrojów przybrała postać wręcz groteskową. Dostawaliśmy najgorsze i bezużyteczne lub najbardziej skomplikowane. Dlaczego ówcześni samorządowcy nie buntowali się? Może nie wiedzieli, co z tego wyniknie? Może zwyczajnie się nie znali? Kto jest mądry, gdy jest pierwszy?
Przyczyną współwłasności były też „zasiedzenia”. Na przykład, jedna stodoła miała trzech użytkowników. Dwóch poszło do sądu o zasiedzenie i stali się właścicielami. Jeden nie. Gdy umarł, stodoła miała trzech właścicieli (dwóch prywatnych i gminę), bez podziału fizycznego. Tzn. każda cegła w murze jest każdego w 1/3, a tylko korzystają zwyczajowo z konkretnej części. Ale używanie to nie własność. Dlatego współwłasności trzeba znosić. Dzielić fizycznie. A jeśli się nie da, trzeba działać wspólnie. Pod wszystkim podpisywać się razem, zgodnie. I z tą zgodą różnie bywało (i nadal różnie bywa). Sprawa komplikuje się, gdy współwłaściciele umierają, a spadkobiercy nie przeprowadzają spraw spadkowych. Potem umierają spadkobiercy i mamy do czynienia ze spadkobiercami spadkobierców… Najczęściej dawno wyjechali, nic ich nie obchodzi, że nam się tu sypie na głowę. Gminie nie ma kto płacić podatków, nadzór budowlany nie ma kogo ścigać, a konserwator zabytków się nie interesuje. Chyba, że jednym ze współwłaścicieli jest gmina. O, wtedy wiadomo, komu przysyłać nakazy! A tu nawet rozebrać nie można, bo wszyscy muszą się podpisać pod wnioskiem o rozbiórkę. A ci „wszyscy” mogą być ustaleni tylko w wyniku postępowań spadkowych. A to trwa. Postępowanie musi wszcząć gmina, bo kto? Jak już wszyscy spadkobiercy-współwłaściciele są znani i sprawa w sądzie się kończy, trzeba się dogadywać. I tu też bywa różnie. Jedni chcą oddać i pozbyć się kosztów, odpowiedzialności, kłopotów. Inni chcą się zamieniać na wolne od ruin działki. Jeszcze inni chcieliby sprzedać gminie, ale to byłoby ze strony gminy nieracjonalne i niezgodne z zasadą gospodarności. Są też tacy spadkobiercy, którzy chowają głowę w piasek. Udają, że ich nie ma. To wydłuża załatwienie spraw, ale odpowiedzialność za posiadanie ruin, kosztuje. Im dłużej, tym więcej. Bywa jednak, że jakiegoś spadkobiercy nie da się odnaleźć ani wśród żywych, ani wśród umarłych. Wtedy sąd zamieszcza ogłoszenie w prasie, mija kilka miesięcy i „niczyi” udział przechodzi na gminę. Lub nie. To znowu wiąże nam ręce. Człowiek chce posiadać, nie chce ponosić kosztów. A gmina nie może „sponsorować” prywatnego właściciela i remontować lub posprzątać samodzielnie czegoś, co jest wspólne. A wyburzyć 9/10 budynku się nie da. Wyremontować 24/38 dachu też się nie da.
– I co wtedy?
– Stawiamy zabezpieczenia, zaślepiamy otwory, rozciągamy siatkę, wieszamy tabliczki i z pomocą różnych instytucji, w tym sądów i nadzoru, gramy dalej.
– Scalanie własności w jednym ręku, np. gminy, jest żmudne, kosztuje dużo pracy, pociąga jakieś koszty. Po co to robić?
– Żeby nasza gmina nie była oceanem ruin i gruzów. Żeby ją wreszcie posprzątać i zagospodarować. Żeby nie było miejsc równie szpetnych, co niebezpiecznych. Na uwolnionych od współwłasności, posprzątanych działkach może powstać nowy dom. Nowa rodzina, nowi podatnicy, nowi uczniowie do szkół. Życie wraca w zrujnowane miejsca. Wystarczy posprzątać. Naprawiamy błędy pierwszych lat po wojnie i pierwszych lat demokracji.
Mam często takie sytuacje, jak ta z 2015 roku. Ludzie proszą mnie „pani pójdzie zobaczyć”. Widzę zrujnowany dom przechylony na piękne ogrodzenie. Za ogrodzeniem, altanka, rabatka i śliczny domek. Ruina stoi pusta ponad 20 lat. Sąsiedzi się boją korzystać z własnego podwórka. Czy gmina może to rozebrać? Nie może, bo to nie gminne. I tak mogłam zakończyć rozmowę z mieszkańcami. To jednak nie jest żadne wyjście. Przecież oni sobie z tym nie poradzą. Zaczynamy więc przeszukania w teczkach osiedleńczych, tworzymy drzewo genealogiczne właścicieli. Odszukujemy po Polsce ich akty zgonów i dane spadkobierców. Zakładamy sprawy spadkowe. Jest rok 2021 a temat jest załatwiony w połowie. Jest nadzieja, że jeszcze jedna rozprawa i całość będzie gminna. Wtedy rozbieramy ruinę (po uzyskaniu zgody konserwatora i powiatu) i sprzedajemy działkę. Koszty całego przedsięwzięcia powinny się zwrócić w roku 2022. Sąsiedzi są cierpliwi, ale nie mogą uwierzyć, że to tak długo musi trwać.
Są sytuacje, w których społeczność korzysta bezpośrednio na takiej pracy gminy. Np. w Moczydlnicy Klasztornej obok kościoła rosło nielegalne wysypisko na ruinach gospodarstwa. Doprowadziliśmy do komunalizacji. Działka uprzątnięta. Z „Odnowy Wsi Dolnośląskiej” utworzyliśmy tam nowoczesny plac zabaw. W centrum wsi. Natomiast druga ruina stała przy świetlicy. Trzy lata starań i stała się gminna. Po rozbiórce wieś sama zagospodarowuje ten teren. Została w tej samej miejscowości jeszcze trzecia ruina i to na samym zakręcie drogi wojewódzkiej, bardzo niebezpieczna. Udało się zmobilizować spadkobierców. Sprawa już by się skończyła, gdyby nie opóźnienia wynikające z Covid-19. Czy gminie jest ta działka potrzebna? Nie! Jeśli spadkobiercy sami rozbiorą budynki i wyczyszczą działkę, niech ją sobie mają. Jeśli przekażą gminie, to wysprzątamy i spróbujemy sprzedać. Położenie przy samej drodze jest słabe, ale koszty prac powinny się zwrócić. Są w tej samej Moczydlnicy jeszcze nieruchomości Skarbu Państwa w zarządzie KOWR (byłe PGR, była Agencja). Ogromne, zabudowane, w niezłym jeszcze stanie, z pięknym parkiem. Usiłują to sprzedać, ale ruiny pałacu, który ma w pieczy konserwator zabytków, odstraszają klientów.
Oto krótka historia ruin w gminie (choć nie gminnych) na przykładzie jednego tylko sołectwa.
– Czyli współwłasności nie są jedynym problemem?
-Niestety nie. Mamy na terenie gminy ruiny prywatne o uregulowanym statucie. Uregulowanym najczęściej przez nas. Spadkobiercy mieszkają daleko i kompletnie nie zważają na interes publiczny. Ba, mogliby chociaż za parę złoty sprzedać ruinę dla działki. Nawet tego nie robią. Bywa też, że mieszkają na miejscu, a taką ruinę mają obok swojego nowego domu. Bywa, że chcą, ale konserwator zabytków nie pozwala rozebrać, a koszt odbudowy kompletnie zbędnej rzeczy, przekracza cenę budowy nowej. Ogradzają więc siatką i czekają, aż się zawali. Ich akurat doskonale rozumiem. Gorzej, jeśli właścicielem takich ruin jest Skarb Państwa, a w jego imieniu zarządza nim np. powiat. Do powiatu mam większe pretensje, niż do prywatnych osób Bóg wie skąd, które tu nawet nie bywają w gościach. Powiat jest drugim szczeblem samorządu, starostwo jest instytucją publiczną, która ma w obowiązku dbać o dobro wspólne, o interes publiczny. Powiat może również na sprzedaży takich nieruchomości zarobić, żeby zaspakajać swoje (w tym nasze) potrzeby. Zamiast tego odbija piłeczkę pismami, przeciąga… Oczywiście jeśli ich nagabujemy. Sam z siebie nie interesuje się żadną swoją nieruchomością na naszym terenie. I nie jest to kwestia niechęci jakiegoś starosty do jakiegoś wójta. Po prostu zawsze tak było w powiecie wołowskim. Ruiny i drzewa na podwórku nie wyrastają w jedną kadencję, ani w dwie.
– Ile ruin ma gmina?
– Całkowicie na własność? Już żadnych. Zostały zagospodarowane lub sprzedane. Pozostały nam dwa poważne pustostany, choć nie ruiny. Przez 6 latach starań, kawałek po kawałku, scaliliśmy poćwiartowany dwór z parkiem i stodołami w Smogorzówku.
Pałac ma od 3 lat nowy dach i projekt na adaptację do nowych celów. Stodoły są całkowicie nasze dopiero od kilku miesięcy. Części dachów stodół zostały zdemontowane, wycięte i czekają na odbudowę, a cały budynek na adaptację. Mam nadzieję, że ten rok przyniesie korzystne rozstrzygnięcia finansowe i dostaniemy środki na zagospodarowanie całości, że powstaną tam miejsca pracy. Następnie spichlerz w Konarach.
Pięć przetargów, symboliczna cena, szeroka reklama i… nikt się nie zgłosił. Nic dziwnego. Obiekt jest na dzisiejsze czasy kompletnie niefunkcjonalny. Zabezpieczyliśmy więc dach przed osypywaniem się dachówek, tak dla bezpieczeństwa, (konserwator nie zgodził się na tymczasowe przykrycie go blachą) i czekamy na nowe środki unijne na rewitalizację. Mamy konkretny pomysł dla Konar, powiązany z historią cukrownictwa, pomnikiem, reliktem cukrowni. Pracujemy nad nim i czekamy. Następnie Pałac w Wyszęcicach.
A właściwie jego ruiny. Położony na trzech sztucznie wydzielonych na mapie działkach (czasy powojennych współwłasności). Każda działka miała różnych właścicieli. W wyniku komunalizacji sprzed lat, pierwsza i trzecia część przypadła gminie, a środkowa miała zastępy spadkobierców. Od kilku tygodni i ta część jest prawie cała nasza, bo jeden ze spadkobierców przepadł jak kamień w wodę (a należy mu się parę metrów kwadratowych). Całość jest zabezpieczona zgodnie z zaleceniami Nadzoru Budowlanego. Żeby wykorzystać ten pałac (ruinę) jako atrakcję, w połączeniu z tzw. „więzieniem” i budynkami gospodarczymi we współwłasności, potrzebujemy wspólnika (albo sponsora). Podobnie jak w przypadku poprzednich wymienionych tu obiektów. Wyszęcice to miejscowość, którą obok Konar i Smogorzówka, chcemy całościowo zrewitalizować.
– A „trudnych współwłasności” wciąż dużo?
– Na szczęście nie. Ostanie są „na tapecie”. Bardzo kłopotliwe. Stodoła w Orzeszkowie. Folwark w Jakubikowicach. Grunty z resztami budynków gospodarczych w Wyszęcicach, pałac w Rogówku, folwark w Węgrzcach. Wszystkie mają wszczęte różne postępowania, trwające latami. Ale nie opuszczamy rąk. Zgodnie z powiedzeniem „każda sprawa kiedyś się skończy, pod warunkiem, że się zacznie”.